Marta Gąsiorek
Wszędzie tam, gdzie idę
Data napisania
2025
Tagi
Jestem przekonana, że umarłam kiedyś na Olszynce Grochowskiej. Padłam na tej ziemi w lutym 1831 roku, może jako żołnierz, a może ktoś zupełnie postronny. Skąd u mnie to poczucie? Wystarczy, że pójdę do rezerwatu. Tam czuję każdym zmysłem, nawet bez zamykania oczu i skupiania uwagi, jak energia tego miejsca przepływa przez całe moje ciało, w każdym oddechu, z każdym krokiem.
Moje urodziny przypadają na drugą połowę lutego. Przypadek? Co roku kiedy idę w urodzinowy weekend na spacer wokół hali całopociągowej, drogę przecina mi procesja z kościoła z placu Szembeka pod Pomnik Poległych w Bitwie pod Grochowem. Czekanie na ich przejście w ostatni weekend lutego to już moja tradycja, nasze wspólne święto, moje i Olszynki Grochowskiej, rocznica bitwy, moich urodzin i mojej śmierci.
Urodziłam się oczywiście jakieś sto sześćdziesiąt lat po powstaniu listopadowym, więc nie jest to bezpośrednia inkarnacja. Nie było tak, że skonałam wśród olch i odrodziłam się natychmiast w którejś z grochowskich chat w XIX wieku. Raczej skłaniam się ku myśli, że w czasie pomiędzy żyłam w bobrzych rodzinach w kanałkach Olszynki. Możliwe też, że kolejne wcielenia przez te lata były dla mnie po prostu nicością. Albo działy się w Zagłębiu Dąbrowskim, gdzie w końcu stałam się na nowo człowiekiem, który po odchowaniu i odebraniu edukacji przybył na Grochów (ponownie, chociaż pierwszy raz w tym wcieleniu).
Nigdy nie byłam żadną patriotką, ale grochowską jestem totalną.
Nigdy nie byłam żadną patriotką, ale grochowską jestem totalną. I wydarzyło się to z jednej strony nagle, a z drugiej — z każdym kolejnym spacerem na Olszynkę. Na samym początku, kiedy tu zamieszkałam dwanaście lat temu, poszłam na spacer po pozostałościach ogródków działkowych, które wtedy jeszcze tam były. Nie wiedziałam, że droga prowadzi donikąd, że nie ma przejścia przez tory na ulicę Zabraniecką. Szłam i szłam, było gorące, późne lato, owady latały nad gnijącymi owocami, a ja czułam i szczęście, i niepokój zarazem, trochę jakbym była na wakacjach na wsi, a trochę obawiałam się, co kryją ruiny działkowych altanek. Jeszcze nie wiedziałam o osiedlu Dudziarska zaraz obok ani o tym, że ogródki działkowe zostały opuszczone, kiedy doszło tam do paru morderstw (tego dowiedziałam się później podczas spaceru po Koziej Górce z Praską Ferajną). Było bardzo ciepło i szłam bardzo długo, ulica Kozia Górka zdawała się nie mieć końca. A jednak miała koniec, dość zaskakujący, pełen plątaniny torów kolejowych, przed którym stanęłam trochę bezradnie. Do wyboru miałam albo ruszyć w drogę powrotną tą samą długą trasą, przez Kozią Górkę, Dudziarską i Chłopickiego aż do placu Szembeka, albo po raz pierwszy w tej krainie nielegalnie przekroczyć tory. Po raz pierwszy, bo później, przez kolejne lata, nielegalne przechodzenie przez tory w różnych miejscach stało się stałym elementem mojej codzienności na całym obszarze Olszynki Grochowskiej.
Kolejne wyprawy — piesze, rowerowe, samochodowe, skuterowe, samotne i w towarzystwie, z prowiantem i bez — to niezliczone próby poznania tej krainy w całości. Spacery wokół hali całopociągowej, wizyty w Teatrze Akt, wypatrywanie legendarnego zatopionego czołgu na dnie stawu, trzymanie się na bezpieczny dystans od jeszcze zamieszkałej Dudziarskiej, a później wejście do środka tych bloków już po ich opuszczeniu przez ostatnich mieszkańców, ale jeszcze przed zamurowaniem wejść i okien. Spotkania ze stadami dzików na skraju rezerwatu i z bobrami już w samym rezerwacie. Brodzenie w piachu na nasypach przygotowanych pod nową linię kolejową przecinającą rezerwat. Nasłuchiwanie pociągów, wypatrywanie muchomorów, ławka pod rozłożystym dębem przy placu zabaw na ulicy Traczy. I dużo różnych epifanii.
O tej mojej śmierci w bitwie pod Grochowem dowiedziałam się chyba podczas jednego ze spektakli Teatru Akt na Łaziebnej, chociaż dotarło do mnie wiele lat później, że wydarzyło się to właśnie wtedy.
O tej mojej śmierci w bitwie pod Grochowem dowiedziałam się chyba podczas jednego ze spektakli Teatru Akt na Łaziebnej, chociaż dotarło do mnie wiele lat później, że wydarzyło się to właśnie wtedy. Spektakl odgrywano na dziedzińcu siedziby teatru. Siedziałam na drewnianej ławce w trzecim rzędzie. Podczas jednej ze scen aktorzy odgrywający umierających żołnierzy resztką sił czołgali się w stronę widowni. Jeden z nich skonał na moich kolanach, ściskając mnie kurczowo za dłoń. Pamiętam jego szklisty wzrok i twarz powleczoną srebrną farbą.
Któregoś razu opowiadałam o Olszynce pewnej studentce szkoły medytacji wedyjskiej. Rozmawiałyśmy też o czakramach, miejscach mocy. Powiedziała wtedy, że poza różnymi znanymi miejscami, które powszechnie uznaje się za czakramy, takie jak wzgórze wawelskie, Jasna Góra czy Stonehenge, każdy może mieć też swój indywidualny. Jak poznać swój czakram? Trzeba się zatrzymać w tym miejscu, zamknąć oczy, głęboko oddychać, skupić się i poczuć przepływającą energię. Olszynka pewnie jest moim czakramem. Nawet nie muszę się skupiać, moc tego miejsca płynie we mnie natychmiast, bez żadnego wysiłku.
Bardzo często chodziłam kiedyś na kładkę nad torami nad tą stacją. Patrzyłam w stronę Dworca Wschodniego, zakładałam kaptur kurtki, chroniąc się trochę mocniej przed wiatrem, i wdychałam zapach podkładów kolejowych. Dziś przy stacji kolejowej nie ma rozłożystych akacji. Czy na nowej kładce podkłady będą pachnieć tak samo?
Wszystkim ciągle bredzę o tej swojej olszynkowej obsesji, wszystkich tu zaciągam, wszystkim pokazuję pomnik, bobrze ścieżki, przejścia kolejowe, legalne i nielegalne, więzienie, teatr, myjnię pociągową, wszystkich namawiam na wycieczkę rowerową, z psem, skuterem, w wyobraźni. Mówię o tym szczęściu i niepokoju, który poczułam za pierwszym razem idąc ulicą Kozia Górka. Opowiadam, że muszę do tego uczucia wracać, ciągle i ciągle, że bez tego nic się nie da. Że na Olszynce całe życie przeszłe i obecne, które tam tętni, tętni też we mnie i przeze mnie przepływa. Że nie muszę nic robić, żadnej medytacji, żadnej koncentracji energii, że to miejsce od razu jest częścią mnie i że wcale logicznie nie muszę tego rozumieć. Że to trudna miłość, nie jest to jednoznaczna błogość i przyjemność z obcowania z naturą, w tej naturze przebija się jej brudna miejskość, śmieci, puste butelki. Ale mówię też o tęsknocie. Nie tylko takiej tęsknocie wprost, że tęsknię za Olszynką, kiedy mnie tam nie ma. To też tęsknota ciężka do złapania w słowa, uczucie, jakby to miejsce było cały czas z tyłu mojej głowy.
Widzę z okien swojego mieszkania skierowanych na wschód jesiennie czerwieniące się szczyty drzew w rezerwacie i wiem, że on gdzieś tam, całkiem niedaleko, po prostu jest. Ale nawet jak tam nie spoglądam, obraz Olszynki, wrażenie, jakby ona była cały czas za mną, nie opuszcza mnie ani na chwilę, czy jestem na Grochowie, czy poza nim. Zabieram ją ze sobą wszędzie tam, gdzie idę.
Marta Gąsiorek — rocznik 88, urodzona w Zagłębiu Dąbrowskim, grochowianka z wyboru i z przeznaczenia. Fanka trudnych terrierów, polskich powieści, teatru i modernizmu w architekturze. Olszynkę Grochowską eksploruje od 2012 roku.
Chcesz podzielić się swoim wspomnieniem?
Kliknij i zgłoś tekst! Skontaktujemy się z Tobą, żeby omówić jego publikację.
Dostępność zbiorów
Zbiory są dostępne w ramach licencji Creative Commons BY-SA 4.0. Oznacza to, że możesz z nich korzystać, ale musisz wskazać autorstwo tekstu oraz jego źródło: Grochowskie Archiwum Społeczne. Szczegóły na temat licencji znajdziesz tutaj ⇒
Wzór przypisu
Marta Gąsiorek, Wszędzie tam, gdzie idę, Warszawa 2025, Grochowskie Archiwum Społeczne.
Wspomnienie
Wspomnienie
Wspomnienie
Odkrywaj grochowskie historie
Przejdź do zbiorów